32 358-66-12
teraz gra:-
Egida
Zobacz ramówkę

Mr.Robot powrót – sezon 4, czyli jak zmierzyć się z pokłosiem własnych czynów?

     Dla miłośników niegdyś niebywale popularnego serialu „Mr Robot” nadszedł długo wyczekiwany moment. Z początkiem października po raz kolejny przyszło nam obcować z rzeczywistością schizofrenicznego Elliota, którego losy Sam Esmail postanowił zamknąć w czterech sezonach. Przynajmniej możemy przypuszczać, że forma nie przysłoni treści, a sama struktura narracyjna pozostanie tak wartościowa, jak dotychczas.

Recenzja zawiera spojlery!



Czego więc możemy spodziewać się po czwartym sezonie?


     Od ostatniego sezonu minęły dwa lata. Przez ten czas twórcy serialu rozwinęli się na wielu płaszczyznach. Reżyser dorobił się kolejnego, może nie tak wybitnego, serialu „Homecoming”, z Julią Roberts w roli głównej, a Rami Malek otrzymał Oskara za „Bohemian Rhapsody”.

Szokujące otwarcie pierwszego sezonu.


     Po długim czasie wyczekiwania nowego sezonu otrzymujemy wreszcie to, na co czekaliśmy.
I to w jak mięsistej formie!

     Autor nie oszczędza nas od samego początku, wrzucając widzów w serialową intersubiektywność w sposób absolutnie niespodziewany. Pożegnanie Angeli na początku pierwszego odcinka to interpretacyjny skok na głęboką wodę, a także zarzewie kolejnych tak samo nieprzewidywalnych zdarzeń. Elliot staje się zdecydowanie bardziej impulsywny i rozemocjonowany niż do tej pory. Stery rozsądku przejmuje Mr.Robot, czyniąc z siebie postać o znacznie racjonalnym podejściu do sprawy. Znacząca jest także atmosfera, w której rozgrywa się całość czwartego sezonu.
     Stykamy się bowiem ze specyficznym okresem Bożego Narodzenia, który – na myśl o towarzyszącej mu hipokryzji i zakłamaniu – w wielu z nas powoduje odruchy wymiotne. Sam Esmail także stara się to wykorzystać, od samego początku wplatając sardoniczne komentarze w słodki bożonarodzeniowy nastrój. Mamy więc dychotomię odbioru poddaną syntezie – mroczny Nowy York z całą swą tajemniczością, enigmatyczne działania pod osłoną nocy i Święta Bożego Narodzenia - celebrowane na całym świecie, poddane ujednoliceniu, homogenizacji. Widzimy więc po raz kolejny brak odnalezienia jednostki w próżni ogółu, dramat odosobnienia.

     Tym razem jednak wszystko jest okraszone charakterystycznym, świątecznym klimatem. Powracają więc do nas ze zbliżonym szkieletem fabularnym.
     Oto Elliot Anderson (Rami Malek), Mr.Robot (Christian Slater) oraz Darlene (Carly Chaikin) usiłują, jak tylko mogą, pogodzić się z tym, do czego doprowadzili. Wspólnie obserwują w jak niechlubny i zaskakująco bolesny sposób próba zrewolucjonizowania społecznej codzienności się nie powiodła. Ze strony reżysera jest to niewątpliwie usiłowanie zilustrowania herosów opadających z sił. Prometejski czyn. Czy aż tak imponujący, jak się wydawało?



W Mr. Robocie nie oszczędza się widza. Tutaj się nad nim znęca.

     Nie ma tu dualizmu w wymiarze moralności, możemy zapomnieć o ostrych granicach dobra i zła. Możemy pożegnać się z banalnymi antagonistami, którzy z powodzeniem zastępowani są postaciami rozbudowanymi psychologicznie, o skomplikowanym sposobie funkcjonowania, atrakcyjnym w swojej okazjonalnej irracjonalności. Mamy do czynienia z ludźmi o wiotkiej kondycji psychicznej, zmęczonymi własnymi wysiłkami, zawiedzionymi niepowodzeniami, niewolnikami własnych zamiarów. W tej niezwykle zawiłej opowieści zdaje się, że zostaje uwypuklona istota rewolucji.
     Dyskurs serialu, który implikuje jednoznaczne twierdzenie – kapitalizm i konsumpcjonizm nas zawiodły. Okazało się, że to do czego dążyliśmy, nie przyniosło nam globalnego zbawienia.

Czy jest jednak coś, co da nam to, czego oczekiwaliśmy?

     Serialowe przesłanki nie przynoszą w tym wymiarze pocieszenia, ale to nic. Można przecież zachwycać się wielopłaszczyznowym odczytem serialu, który za nic nie daje się klasyfikacji. Ucieka od konwencjonalnej formy, wymyka się z szufladek, dzięki czemu zyskujemy coś jeszcze bardziej otwartego na interpretację.



Symbolika działań


     Mr. Robot zasłynął niezliczoną ilością symboli czy „easter eggów”. Zwolennicy czytania między wersami albo raczej między kadrami także tym razem się nie zawiodą. Po metaforycznym przytaczaniu Williama Carlosa Williamsa przyszedł czas na Sartre'a. Już w pierwszym odcinku otrzymujemy porcję zagadkowych wskazówek. Od wyjmowanej przez Andersona książki „Bez wyjścia” Sartre'a po podkład w postaci utworu Boba Marleya Don't worry, be happy, aby jeszcze bardziej ironizować przedstawioną sekwencję.

     Nie ukrywam, że szalenie ciekawe zawsze wydawało mi się podejście reżysera do swojego serialowego tworu. Sam Esmail nierzadko umieszcza swoją osobę w poszczególnych odcinkach. Tym razem nie stało się inaczej. Ocierając się o autokreację, widzimy go w końcowym segmencie pierwszego odcinka. Scena o tyle istotna, że może być interpretowana w sposób bardzo niejednoznaczny i jak to w Mr.Robocie pozostawia odbiorcy przestrzeń do własnych domysłów.

Jednak sferę rozmyślań pozostawiam już wam. Jeśli widzieliście, z pewnością wiecie, co to dla was znaczy...

Karolina Broda
Uniwersytet Śląski w Katowicach
Telewizja Internetowa Uniwersytetu Śląskiego
Suplement+

Radio Chat

    Napisz wiadomość