Opublikowane na Radio Egida (https://www.egida.us.edu.pl/)

Hotel Paradise - analiza dekompozycja

Tekst: Radosław Żydzik
Korekta: KH

No hejka, doczekaliście się! 
Wziąłem oddech, odpocząłem sobie, znowu mam wenę, i to jaką!

Nie no dobra, żartuję, tego bym wam nie zrobił.


Do tego tekstu zabierałem się już dwa razy, najpierw w trakcie trwania programu Hotel Paradise, wtedy doszedłem do wniosku, że pisanie czegoś w stylu recenzji na dwa tygodnie przed finałem całego sezonu byłoby, delikatnie rzecz ujmując, nieprzemyślane. Następnie przysiadłem do tego tekstu po finale, kasując wszystko, co napisałem wcześniej. Po połowie strony ostatecznie stwierdziłem, że szkoda czasu. Moja klawiatura teoretycznie wytrzymuje czterdzieści milionów kliknięć, to też nie byłem taki chętny, żeby szastać około ośmioma tysiącami.

Jednakże nie lubię zostawiać niedokończonych spraw i to też sprawiło, że jestem tutaj znowu, żeby z czystym umysłem i na spokojnie wziąć się za Hotel Paradise.

Zacznijmy od tego na czym polega program, a w tym pomoże nam oficjalny opis prosto z ich strony:
„Zasady z pozoru są proste – mieszkańcy muszą zrobić wszystko, by każdy kolejny tydzień zakończyć z partnerem u swojego boku. To nie tylko kolejny tydzień egzotycznych wakacji na rajskiej wyspie, to również krok bliżej do wygrania 100 tys. złotych. Aby osiągnąć swój cel będą uwodzić, zawierać sojusze oraz prowadzić wyrafinowaną grę. Co tydzień w Hotelu Paradise będą pojawiać się nowi mieszkańcy. Strategia i spryt, a może lojalność i prawdziwe uczucie – co pomoże im zostać na Bali jak najdłużej i dojść do wymarzonego finału? Ile z maksymalnej puli uda się wygrać finalistom? Czy pieniądze trafią do obojga czy tylko do jednego z nich? Tego widzowie i sami uczestnicy dowiedzą się dopiero w ostatnim odcinku, kiedy przyjdzie im sprawdzić lojalność swojego partnera”.

Proste zasady? Oj byczku, proste, że proste. Czy jest potencjał na jakieś interesujące sytuacje? No jest. Jakiś mechanizm, który może zatrzymać przy sobie widza na dłużej, żeby codziennie o 20.00 włączał telewizor, ciekawy co się dzisiaj stanie? Przy odrobinie chęci jak najbardziej.
No, to teraz weźcie to wszystko i wywalcie do kosza, bierzemy się za omówienie polskiej wersji.

Żeby taki program był interesujący, potrzebne są ciekawe postacie oraz jakaś interakcja z widzem. Na to drugie z automatu nie było szans, ponieważ program był kręcony na długo przed emisją, więc cały ciężar w tym momencie spadł na uczestników, którzy, mimo chęci i starań, temu nie podołali. Kiedy w takim programie najciekawszą i najbardziej dającą się lubić osobą staje się delikatnie nadpobudliwy wanna be latino (z ksywą latino blondino btw.), to można sobie pomyśleć, że coś poszło nie tak. Dodatkowym zgrzytem były krzywe akcje dookoła produkcji. Mieliśmy faworyzowanie jednej z uczestniczek (znajomej producenta), która nie dość, że miała informacje z zewnątrz (na przykład o uczestnikach, którzy dołączą). to jeszcze czasami miało się wrażenie, że siłą wręcz była przepychana z odcinka na odcinek. Dodajcie do tego fakt, że nie była ona zbyt lubiana wśród widzów oraz, jakby tego było mało, sparowała się z drugim najbardziej nielubianym uczestnikiem zaraz po największej inbie tego sezonu. To, co się działo na oficjalnym facebooku programu, można było porównać do wielkiego oburzenia związanego z Gimperem w finale Tańca z Gwiazdami.

O reszcie uczestników można powiedzieć tyle, że byli. Był na przykład wytrawny strateg, który stwierdził, że cały program traktuje jako grę, którą chce wygrać. Dopóki jego rola polegała na słuchaniu poleceń swojej partnerki, trzymał się mocno, jednak w pewnym momencie stwierdził, że będzie grał sam. No i nie zgadniecie kto chwilę później odpadł.

Był gość (nawiasem mówiąc mój ulubieniec), który nawet nie udawał po co przyjechał na Bali. Przez dwa tygodnie jego bytności w programie widziałem go trzeźwego tylko raz i było to w jego pierwszym odcinku. To był człowiek, który miał na wszystko wywalone, a dodatkowo w stanie upojenia alkoholowego odwalał takie dymy, że zarówno inni uczestnicy, jak i programowy lektor nie byli pewni, czy to ujawniał się strategiczny geniusz, czy to wszystko był czysty przypadek. Jako przykład powiem, że już podczas pierwszej nocy lekko bełkocząc i zataczając się prawie rozbił dwie najsilniejsze do tej pory pary na wyspie, po czym mówił, że on w sumie nie wie o co chodzi.

Kończąc aspekt ludzki tego programu, nie sposób nie wspomnieć o lektorze, oraz prowadzącej – Klaudii el Dursi. O ile ten pierwszy swoimi kąśliwymi uwagami i docinkami budował klimat programu i sprawdził się w swojej roli po prostu dobrze, o tyle o pani prowadzącej niestety nie można powiedzieć tyle dobrego. Ciężko nie odnieść wrażenia, że pani Klaudia postanowiła trochę pokonkurować z Filipem Chajzerem w rankingu „słabi prowadzący programów tv”, po czym połknęła kija i ruszyła na plan. Brakowało w tym życia, jakichkolwiek emocji. Po prostu stała prosto, ładnie wyglądała i rzucała nauczonymi na pamięć hasełkami, co wyszło tak nienaturalnie, jak tylko mogło. To, co daje nadzieje, to fakt, iż jest to tak naprawdę dopiero pierwszy sezon oraz fakt, że pani el Dursi na materiałach dookoła programu zachowuje się zupełnie inaczej (czyli po prostu jak żywa istota, a nie cyborg).

Sama struktura programu była wykonana poprawnie. Były randki, były zadania, za których wykonanie można było wygrać nagrody (w większości zupełnie niewarte wysiłku). Była produkcja, która jeżeli miała jakiś plan, to w pewnym momencie musiał on im się mocno posypać, ponieważ odnosiło się wrażenie, że grają w szachy 4D z samymi sobą i do tego przegrywają. Po każdej ich ingerencji widać było, że stoi za tym jakiś pomysł, ale kończyło się rozczarowaniem. Brakowało zazwyczaj odwagi, żeby dać szansę uczestnikom na trochę mocniejsze działanie, być może dlatego też większość z nich wydawała się zupełnie nijaka. Na pochwałę na pewno zasługuje format anonimowego zadawania pytań, które odbywało się raz w tygodniu i zazwyczaj kończyło się roastem dwóch nielubianych osób. Po prostu jest to jedna z rzeczy, która daje potencjał na przyszłość.

Gdybym miał podsumować cały program dwoma słowami to brzmiałyby one: „zmarnowany potencjał”. Ciężko nie odnieść wrażenia, że zabrakło wyważenia między zbyt chamską ingerencją produkcji w ratowanie swojej tonącej faworytki, a zostawieniem samopas reszty uczestników. Z drugiej strony zaś, ci uczestnicy, którzy dostali swoją szansą na działanie wykorzystywali ją na konkurs na najbardziej spektakularny strzał w kolano, poprzedzający wyjazd z programu. Być może po prostu odpowiedzią na bolączki jest wzięcie do programu osób, które mają do zaoferowania coś więcej niż ładną buzię i twarde mięśnie?

Adres źródła: https://www.egida.us.edu.pl/felieton/hotel-paradise-analiza-dekompozycja/rjs